3 lipca 2008

Ponowne goblinie gadanie czyli Goblina zrzędzenie marudne. >> 9 kwietnia 2008 11:09

*****Część pierwsza. O nędzy i żałości w sklepie wielkim.*****

Słońce mego życia jakiś czas temu stwierdziło, że chce sobie kupić grę. Japońską oczywiście, z Tele-Rubisiem na okładce (chodzi o Devil May Cry 3 gwoli wyjaśnienia). Ot naszło ją.
Dodatkowym bodźcem ku zakupom były bony jakie rozdawał duży sklep z racji swoich 5-tych urodzin. Kupon rabatowy 25% do jednego zakupu. I właśnie ten kupon chciało moje Słońce wykorzystać przy zakupie gry.

Po dotarciu do owego sklepu i zakupie niemal pierwszej lepszej gazety w tymże sklepie (kupon dostawało się po zakupie czegoś) udaliśmy się na poszukiwanie działu gier. Sklep zajmuje się sprzedażą gazet, miesięczników, filmów, książek itp. na wzór Empiku. Najpierw w miarę logicznie myśleliśmy, że gry będą tam gdzie inne podobne media, czyli w okolicach filmów i muzyki. Otóż, ku naszemu zdziwieniu filmy i muzyka były. Gry nie.
Jednak stojak niedaleko wejścia na którym stała gra Wiedźmin sugerował że gdzieś te gry są.

Metodą goblińską (do przodu...) postanowiliśmy przeszukać owy sklep co by znaleźć zaginiony dział. No właściwie to ja chciałem to robić metodą goblińską (bom goblin) ale Kochanie wykazało się sprytem. Na tablicy było że „programy komputerowe” są na piętrze drugim.

Jak się łatwo domyślić udaliśmy się na owe piętro drugie (schodami ruchomymi, jupiiiiiiiiiii).
No i właśnie tu nam witki opadły. Tu znajdował się dział gier, a raczej dzialik, W wielkim sklepie za cały asortyment gier służyły trzy małe półki średnio zapchane grami, w sumie było tam może z dziesięć tytułów. W tym głównie Wiedźmin i dodatek do Herosów. Żałość i nędza. Obrazu dopełniały półki obok z programami do nauki języka których było dużo więcej.

Nie bardzo to rozumiem. Sklep posiada olbrzymi asortyment zarówno książek jak i muzyki czy filmów. Czemu więc nie gier?
Bo ja przynajmniej rozumuje tak. Albo dużo albo nic. Jeśli już są gry w asortymencie to w takiej ilości by to miało sens. A jeśli nie to nie. Jakby gier w sklepie nie było bym się nieco zdziwił i tyle. Ot po prostu skupiają się na książkach i filmach. Nie każdy sklep musi sprzedawać wszystko. Za to małe nędzne półki z kilkoma tytułami są psu na budę. Maniak gier na pewno tu kupował nie będzie bo nie ma co wybierać. Osoba średnio grająca nie przyjdzie tu po gry z tego samego powodu. A liczenie że ktoś chyba przez czysty przypadek kupi grę mając tak nędzny wybór to moim zdaniem idiotyzm.

Gwoli podsumowania to gra była w Empiku, co prawda nie pierwszym ale drugim z kolei. Kochanie na razie poznaje tajniki używania klawiatury bo się programiści od konwersji z konsoli nie postarali do gry potrzeba albo pada albo zdolności człowieka gumy i dużo cierpliwości.


*****Część druga. O dzieciach, małych urwisach i rozmowach z nimi prowadzonych.*****

Mam siostrzeńca. No takiego przyszywanego co prawda, bo jak na razie o tym by moja siostra miała jakieś dzieci nic mi nie wiadomo (jej chyba też).
Mateusz bo tak mu na imię jest rozkosznym dzieckiem. Sprytnym, rezolutnym, upartym i czasem męczącym. No tak go odbieram widząc go mniej więcej raz w tygodniu na kilka godzin. Nie przebywam z nim 24 godziny na dobę więc pewnie jest bardziej męczący dla rodziców.
Cóż przywilej „wujka”.

Ale nie do końca o tym chciałem. Rodzice małego rozmawiają z nim w sposób normalny, i ja zgodnie z ich prośbą i zaleceniem zwracam się tak samo. Już mówię o co mi chodzi. O to, że sporo osób do dzieci używa jakiegoś dziwnego quasi języka. Szczebiocze jak potłuczeni, „ślićna dzidzia ma ciukierka?”. Bleah...
Te wszystkie „nini”, „titi”, „ści” itp. powodują że cierpnie mi skóra i bolą zęby. Kojarzą mi się z taką typową ciotką czy babką z opowieści co to łapie dziecko za policzek i potrząsając mówi „jak dzidzia ulosła”. Koszmar.
W pełni się zgadzam, że nie można taktować dziecka jak idioty. W przeciwieństwie do nas szybko się uczą, chłoną wszystko. Czemu więc mają chłonąć jakieś idiotyczne stwierdzenia. Nie chodzi mi tu o zdrabnianie bynajmniej. Pies dla dziecka to nadal może być piesek, ale nie koniecznie piesieciek. Co to jest niby piesieciek?

Tak więc rozmawiając z Mateuszem mówię normalnie, nawet jeśli nie wszystko łapie to nie szkodzi (a rozumie więcej niż mi się zdaje za każdym razem). Może nie sypie z rękawa „alegoriami” i innymi trudnymi słowami ale ot rozmawiam. Jak na razie jego rodzice mnie nie udusili i nie zakopali w lesie więc nie robię chyba źle ;)

Ostatnio zaś miałem przykład odwrotnego działania, stojąc na przystanku i czekając na moje Słońce mimowolnie obserwowałem panią która miała obok siebie trójkę dzieci. Dwoje starszych w wieku przedszkolnym jedno mniejsze (z rozmowy wywnioskowałem że jej jest tylko to mniejsze). I właśnie do tego najmłodszego co chwila szczebiotała: „śmakuje lizaciek? ślićna dzidzia chce lizaćka” itd.. więcej nie pamiętam ale koszmarne to było. Dodatkowo pani rozmawiała z starszymi chłopcami niemal tym samym językiem. Będąc jeszcze strasznie wścibska, standardowy zestaw pytań o rodzinę, wysokość zarobków rodziców itp.

Najlepiej całą sytuację skwitował jeden z młodzieńców gry owa pani wsiadła do autobusu zostawiając ich pod opieką mamy która w między czasie doszła: „Dobrze że sobie poszła, straszna baba”
Cóż nic dodać nic ująć.



*****Część trzecia. O imprezach i znajomych*****

Ostatnio byłem na dwóch imprezach. Pierwsza to Disorder Night Party, na które kiedyś zaciągnęło mnie moje Słońce i od tamtego czasu chodzimy w miarę regularnie. Impreza jest z gatunku japońskiego Rocka i okolic, w mhroocznym klubie Metal Cave niedaleko mojej starej podstawówki (odnośnie tej podstawówki patrz niżej).

Zastanawialiśmy się co nas ciągnie na Disordera, na pewno nie miejsce. Małe, zatłoczone, nadymione z fatalną akustyką. Na pewno wikt, piwo ujdzie, ceny ujdą do jedzenia nic nie ma. Na pewno nie do końca muzyka, bo prawie nigdy nie puszczają tego co byśmy chcieli a jak wspomniałem i tak słychać to nijak.

To czemu się za każdym snujemy na Disordera to na pewno znajomi i możliwość marudzenia potem.

Tak też było ostatnim razem, dodatkowo do standardowego zespołu znajomych Warszawsko-Siedleckich dołączyli nowi. Jeden z nich, osobnik którego wcześniej średnio lubiłem okazał się całkiem znośny.
Cóż, był po imprezie mocno wypluty więc zachowywał się bardziej naturalnie niż normalnie, nie lansował się i nie grał jak wcześniej.
Prawdziwe okazało się powiedzenie „Nie osądzaj książki po okładce”.
Tak więc mimo standardowego dymu i prawie-akustyki uważam Disorder za udany. I jak zwykle pomarudzę, że imprezę tego typu można zrobić pięć razy lepiej. Jak każdy Polak mam prawo marudzić sam nic nie robiąc :P

Drugą imprezą ja jakiej byłem to spotkanie mojej podstawówki. Tej drugiej w mojej karierze.
Co prawda na spotkanie deklarowało się sporo osób a przyszło nas całych czterech. Nie wiele się zmieniliśmy. Ta sama głupawka, i tak samo się dobrze nam rozmawia.
Potem zbiegiem różnych okoliczności pojechaliśmy z kolejną osobą z naszej podstawówki, Karoliną na grilla do jej znajomych.
Najpierw mieliśmy kupę śmiechu bo z braku miejsca kupowaliśmy mięso na grilla w stacji benzynowej Statoil. Dokładnie to mięsa nie mieli więc kupiliśmy kabanosy i parówki (kabanosy z grilla są niezłe, parówki średnie).

Najzabawniejsze i utwierdzające mnie w przekonaniu że świat jest mały jest to, że znajomi Karoliny okazali się mieć tych samych znajomych co ja (poza Karoliną oczywiście). Czyli właściwie mogę powiedzieć, że byłem na grillu u znajomych.

A właśnie miałem przekazać: Pozdrowienia dla Lorminy od Juliana i kolegów z Arkadii. (zainteresowani wiedzą o soo choszi).
Jako, że Lormina (znana mi pod innym imieniem) czyta moje pisadło chyba czasem to mam nadzieję że dotrze.



Tym optymistycznym akcentem kończę na razie marudzenie, idę zrobić sobie herbatę, w końcu coś trzeba w pracy robić.

Brak komentarzy: