29 października 2008

Nagroda Darwina dla.... Goblina

Ostatnio byłem na tyle sprytny, że może aż do nagrody Darwina się nie kwalifikuje ale do nagrody za wyjątkową głupotę owszem.

Postanowiłem zamontować półkę w kuchni, półka stała już jakiś czas czekając aż ktoś ją powiesi.

Nic to, w weekend się zabrałem. Dziury wywierciłem. Pal licho że jedną musiałem ... powtarzać bo źle wymierzyłem... To nie to mnie kwalifikuje do nagrody za przygłupa tygodnia (choć mądre nie było).

Ważne, że potem postanowiłem półkę pomalować.
Miałem w domu ładny czerwony spray. Problem był w tym że brakowało w nim przycisku. Tej dyszy z której leci farba. Ale nic to.
Goblin pomyślał (krótko) i wziął ją z innego sprayu. To jeszcze głupie nie było.

Ale przecież trzeba sprawdzić czy spray działa. No to nacisnąłem...
Patrząc dokładnie w otwór wylotowy. No i dostałem sprayem po oczach, a dokładniej po jednym. Wyglądałem jak jednooka panda, albo pies z łatą na oku tyle że czerwoną.

Cóż, to za mądre nie było.

Ale nic to, przeżyłem. Jeszcze uda mi się w życiu zrobić coś głupiego. A to było na tyle wyjątkowe, że musiałem się tym pochwalić :D

22 października 2008

Śluby ostatnie starcie...

Ostatnio w ramach wyrabiania fali ślubów byłem z Peterem na ślubie koleżanki z pracy.
Niby nic nie zwykłego ale:
- tylko na ślubie nie na weselu (tu akurat w pełni rozumiem, rodzice ustawiali listę osób, no problemo)
- ślub był jakieś 120 km poza Warszawą
- byliśmy cali dwaj i tyla.

Cóż, że tylko na ślubie to spoko, wiadomo nie da sie zaprosić wszystkich których chcesz (zwłaszcza jak rodzice ustalają kogo zapraszasz). Dostaliśmy za to po sporej paczce ciast i ciasteczek na drogę :D
Że ślub poza Warszawą też nie dziwne, Katarzyna tam się urodziła i mieszka (Katarzyna pseudo Miś Kolaborant bo pracuje u nas i u TKNW).
Że tylko my dwaj tak wyszło. Nie narzekam.

Ślub ładny jak na śluby. Koleżanki żeśmy w pierwej nie poznali (tak ją odstawili, w pozytywnym tego słowa znaczeniu). Msza nie przegadana, nieco padało ale nie lało (a mogło zabić!). Ogólna wyprawa guut.

PS. Po drodze, jako że byliśmy głodni i mieliśmy zapas czasu wstąpiliśmy do niemal losowej knajpy. Otóż bar w wsi Samogoszcz (na granicy z wsią Podlez) okazał się lepszy niż można się spodziewać. Za śmieszne pieniądze (nie całe 20 zł na osobę) zjedliśmy i pierwsze i drugie danie. Dla odmiany również dobre. Jakby ktoś przejeżdżał polecamy. Niestety nie pomyśleliśmy i nie zrobiliśmy zdjęcia.

PS. Cóż trza przyznać, że fala ślubów nadal trwa. Teraz planują nasze znajome Anio-Ogry oraz Macki zwane Moniko Michałami. A no i ktoś jeszcze ale to niespodziewajka.

21 października 2008

Integracja

W miniony weekend (a dokładnie czwartek-sobota) miałem firmową integrację. Wyjazd po pracy (o 15:00 co by za lekko nie było) do Piaseczna do hotelu. Hotel (nazwa Da Silva) nówka, nie śmigana stoi tam chyba z niecałe dwa miesiące czy coś około. Wystój wypas, taki jak na amerykańskich filmach. Znaczy wszystko jednakowe, wypieszczone, kolorowe i eleganckie. Zamiast kluczy karty kodowe, które prawem Murphy'ego albo były źle zakodowane (i nie dało się wejść do pokoju) albo przez kontakt z telefonem komórkowym się rozkodowywały (i nie dało się wejść do pokoju).
Jedzenie super, pokoje na prawdę śliczne do tego TV niczego sobie z dość ograniczonym zasobem programów ale i tak oglądaliśmy z Peterem tylko TVN Turbo, reszta była niestrawna (jakieś tańce z gwiazdami, polsaty itp...).

Ah byłbym zapomniał, głównie oto chodziło iż mieliśmy tam się integrować z drugą spółką (Ta która nas wykupiła, skrót TKNW). Ludzie jak ludzie z TKNW, w sumie ok. Zabawne, że jak siedziały obok siebie oba działy IT od razu było widać który to stolik :) (pewien poziom Nerd Power się tam zbierał widoczny z daleka).

A potem tance, hulanki, swawole. No raczej tańce i hulanki, przynajmniej niektórzy. Ja preferuje na firmowych spotkaniach wariant "less than more".

Ogólnie poza faktem iż w piatek nas wiatr wyziębił na integracji w lesie to było nieźle, strzelanie z wiatrówki, moknięcie, karkówka z grilla, prawie fajny taniec brzucha prawie fajnej pani i brak wyspania się co spowodowało że w sobotę po powrocie padłem.

Ogólnie o dziwo była to jedna z fajniejszych imprez firmowych na jakich byłem. Okazało się, że ludzie z TKNW nie są kosmitami, my dla nich okazaliśmy się też nie kosmitami. A że ekipa rządząca to ... ;)

8 października 2008

Nigdy nie mów deszcz....

W ramach iż pierwszy film Bollywood (DON) był niezły dałem się namówić na kolejne.

Jako, że przeciętnie lubie filmy obyczajowe/romantyczne etc Misiek wybrała filmy ogólnie uznawane za dobre (co by mnie nie straszyć czymś z przed wielu lat).

Obejrzeliśmy w niedużym odstępie:


Czasem słońce, czasem deszcz (Kabhi Khushi Kabhie Gham...)


Film ma fabułe niemal standardową, dla filmu obyczajowego.
On kocha ją, ona jego. Ona jest z biednej rodziny a jemu wybrano inną narzeczoną.
On sprzeciwia się rodzicom i odchodzi z domu.
Jego młodszy brat po 10 latach postanawia go odnaleźć.

Z fabuły to właściwie wszystko.
Ale ta w sumie prosta historia jest podana w tak uroczy sposób, że czas mija nie wiadomo kiedy.
Oglądaliśmy co prawda film na 2 raty (półtorej godziny w jeden dzień i druga połowa później).
Film powala rozmachem, stroje, wnętrza i ilość statystów jest olbrzymia.
Piosenki są czepliwe, niektóre nuciłem jeszcze długo potem.
Gra aktorska dobra a aktorki ładne :).
Dodatkowo co mi się raczej na filmidłach/romansidłach nie zdarza film po prostu wzrusza. Filmy hamerykańskie o rozpadających sie małżeństwach, chorych dzieciach etc (a jest takich na kopy) powodują u mnie jedynie nudę (ew. lekkie zainteresowanie). Zaś Czasem słońce... powodowało u mnie albo banana na twarzy albo silną podkówkę i gulę w gardle.


Do oglądania parzaście film idealny.

Zawiłość Fabuły 2/5

Przewidywalność Fabuły 3/5

Smutne momenty 5/5

Lachony czyli ładne panie 5/5 (aczkolwiek jak to w Bollywood zero nagości)

Ogólna przyjemność z oglądania 5/5 (dla singli to wyjdzie ok 3-4/5)



Nigdy nie mów żegnaj (Kabhi Alvida Naa Kehna)


Ten sam reżyser co Czasem słońce... Niemal ta sama obsada (a przynajmniej w sporej części ta sama).
Znów fabuła jest niby oklepana. On jest nieszczęśliwy w małżeństwie, żona robi karierę a jego przyszłość jako sportowca przekreślił wypadek. Ona jest nieszczęśliwa w małżeństwie bo wyszła za człowieka którego nigdy nie kochała. Spotykają się i zakochują.

I znów, pomysł prosty. Wykonanie doskonałe.
W przeciwieństwie do większości filmów zachodnich tu nie ma prostego podziału na "tego złego" w obu małżeństwach. Główni bohaterowie choć to oni są ci bardziej nieszczęśliwi to też nie są bez wad i winy.
Dodatkowo jak dla mnie film bardziej miejscami humorystyczny niż Czasem słońce, czasem deszcz. W dodatku kończy się w sumie tak fajnie nie hollywoodzko.
Może to zabrzmi górnolotnie ale dla mnie doskonały film dla osób będących w małżeństwie lub owe planujący. Pokazuje, że nie zawsze wszytko jest różowe ale z wszystkiego da się w jakiś sposób wyjść.

Znów film zdecydowanie do oglądania we dwoje.

Smutne momenty 5/5

Śmieszne momenty 4/5

Lachony czyli ładne panie 5/5

Ilość Scen w deszczu 4/5 (za dużo...)

Ogólna przyjemność z oglądania 5/5 (dla singli to wyjdzie ok 3-4/5)